niedziela, 15 kwietnia 2012

cinderella

zawiewa mi tu depresją.
płaczę co 15 minut, nie chcę z nikim gadać, od dwóch dni słucham Lionela Richie.
jest źle.

piątek, 13 kwietnia 2012

blablablablablablablablablablablabla


na urodziny chciałabym, żeby ktoś mi dał Chrisa Evansa. skończyły mi się już filmy z jego udziałem i w zasadzie to fajnie byłoby mieć go świeżego, co oznacza: dla siebie ^^
wpadłam tu tylko napisać, że Igrzyska śmierci są na serio fajne + jeszcze lepsze w wersji "1+Kasia". no i jeszcze pomarudzę, że pomalowałam paznokcie na cudny kolor, idealnie wręcz... a potem poszłam myć gary <3 no i moja książka leży odłogiem i nie mam weny, żeby się za nią zabrać. ale mniejsza.


sobota, 7 kwietnia 2012

trochę o mnie, trochę o prawku, trochę o fejsie

trzeci raz w życiu wyszłam z konfesjonału zapłakana. za to coraz częściej widzę, że brakuje takich księży, którzy by raczej inspirowali i zachęcali do czynnej wiary. na palcach jednej ręki mogę policzyć takich, którzy naprawdę pomogli. dochodzę do wniosku, że bycie wierzącym wcale nie jest takie proste. jak myślę, ile rzeczy musiałabym jeszcze w życiu zmienić, żeby być dobrym chrześcijaninem to ręce mi opadają - jestem gdzieś na samym początku tej drogi. ale mam na staranie się całe życie, więc jako takiej presji nie ma ^^


no więc zdałam na prawko. sama nie mogę jeszcze w to uwierzyć, nie mówiąc o tym, że od 10:00, kiedy to wyszłam z domu na autobus, mój żołądek wraz z każdym kilometrem bliżej PORDu zaciskał się coraz bardziej. gdy wysiadłam w centrum doszłam do wniosku, że mam już w to centralnie wylane, niech to się skończy jak najszybciej, z obojętnie jakim wynikiem. z tą myślą, która nijak nie przekonywała mojego żołądka, poszłam na 123 i gdzieś na wysokości torów kolejowych zaczęły trząść mi się ręce. schowałam je do kieszeni, ruszyłam przez największe bagno świata do znienawidzonego przez moje nerwy budynku. egzamin miał zacząć się o 12:00, byłam standardowo przed czasem, czekało mnie półgodzinne oglądanie filmiku o najczęstszych błędach na placu manewrowym. za dwie dwunasta wezwali mnie na spotkanie organizacyjne i zaczęłam błagać w myślach, żeby nie wezwali mnie w czasie jego trwania. cóż, jak się potem okazało, nie miałam się czym martwić, bo wezwali mnie po półtorej godziny - o 13:20 gdy usłyszałam swoje nazwisko z głośników do parkinsona rąk doszedł parkinson nóg, więc podniesienie się z krzesła było trudniejsze niż planowałam. dostałam najbanalniejszy zestaw jaki można sobie wymarzyć - sygnał dźwiękowy i światła awaryjne <3 potem zaczął się horror. mało tego, że moje ręce i nogi przestały reagować na "ogarnijcie się i spokój mi tam" to do całej ekipy doszły moje nerwy. umieram na samą myśl, że próbowałam wrzucić pierwszy bieg bez przekręcenia kluczyków w stacyjce. to było żenujące ale mniejsza. na placu jak zwykle zrobiłam wszystko cacy, gdy wyjechałam z placu przestałam zupełnie kontaktować. nie potrafiłabym odtworzyć trasy, którą jechałam, docierały do mnie tylko polecenia egzaminatora i myśl "niech to się skończy". gdzieś po 15 minutach mój mózg chyba się przestawił z opcji "egzamin" na "jazdy" bo szło mi coraz łatwiej ogarnianie wszystkiego co dookoła mnie się działo. tak więc po dokładnie 38 minutach zakończył się koszmar. jakie wpadki miałam? dostałam na samym początku minusa za dynamikę jazdy bo przy dozwolonych 40 na godzinę jechałam 30, żeby nie urwało mi kół na tych dziurach i gdzieś, nie wiem gdzie dostałam haczyk za "przejazd przez skrzyżowanie oznakowane znakami ustalającymi pierwszeństwo przejazdu" - git, że nawet przy skrzyżowaniach, gdzie nie miałam pierwszeństwa upewniałam się, że jakiś frajer nie wyskoczy mi z setką na liczniku. a tak a propo: i tak mi wyskoczył. a właściwie babka, wyjechała zza samochodu i próbowała mi się wpierdzielić. daliśmy z egzaminatorem po hamulcach a babka z różową chusteczką i okularkami machnęła ręką i dalej stoi tam gdzie zahamowała. pamiętam jej durny wyraz twarzy bo cała sytuacja wytrąciła mnie z mojego uspokajającego amoku. wtedy zaczęłam mieć rozkminę czy przypadkiem nie oblałam egzaminu, bo nie spojrzałam czy ktoś wyjeżdża bądź powinnam jechać wolniej. matko, przez głowę przeleciało mi wtedy milion przepisów, które mogłam złamać ale gościu tylko skinął głową, żebym kontynuowała jazdę. i Bogu niech będą dzięki, choć miałam już nieźle nasrane. w każdym razie, nawet jak już zaczęliśmy wracać do PORDu (standardowo kazał mi jechać na przejazd kolejowy, za nim na bramie zawrócić) nie dochodziło do mnie, że to zaraz koniec. kiedy kazał mi skręcić do ośrodka - nadal żadna lampka mi się nie zapaliła "hej, skończyłaś". jechałam przez plac i w dalszym ciągu - żadnej reakcji. zaparkowałam, a egzaminator w czasie wypisywania mi karteluszki zadał mi dwa pytania, na które w zasadzie odpowiedziałam mechanicznie (wymiana informacji na trasie mózg-struny głowowe nie było): który raz zdaję (drugi) i na czym poprzednio zawaliłam (najechałam oponą na powierzchnię wyłączoną z ruchu na hucisku). po czym, przy podpisywaniu, teraz już drogocennego papierka, wielkim "pozytywny" skomentował, że tym razem się udało.
nie dotarło to do mnie nawet w najmniejszym stopniu, wyszłam dalej w tym swoim amoku z samochodu z krótkim "dziękuję, do widzenia", wzięłam rzeczy z tylnego siedzenia i weszłam do ośrodka. dając się moim nogom ponieść zadzwoniłam do Oli z pytaniem "gdzie dalej iść, jeśli zdałam?" na co Ola "zdałaś? to super, gratuluję! pić, moja droga, pić"
zamiast pić poszłyśmy z Kasią do sklepu po lody, fruga i czekoladę z m&m's i zrobiłyśmy sobie sesję z kamerką <3
bardzo lubię takie ucztowanie, jest godzina 11:35 dnia następnego a ja nadal mam wrażenie, że mam urojenia. no ale mniejsza, chyba w końcu do mnie dojdzie, że stałam się dumną uczestniczką ruchu drogowego ver. metalowe opakowanie.


no i fejs! wróciłam do świata żywych, chociaż po takim długim odwyku już mnie do niego nie ciągnie. czyli post był jak najbardziej owocny :)

środa, 4 kwietnia 2012

o wszystkim i niczym

no nie wierzę, to co się dzieje z niektórymi ludźmi jest żałosne. smutek, żal i foka płacze.
a ja nie będę Matką Teresą z Kalkuty, basta.
czas na mechanikę, będzie ciekawie, czuję to w małym palcu u nogi, mam nadzieję, że jakoś pójdzie.
arrivederci roma!


uwielbiam facetów w czarnych koszulkach, dziękuję.

sobota, 31 marca 2012

Hybryda 23, koniec części I

Raz. Drugi. Trzeci. Czwarty mocniej, piąty jeszcze bardziej. Szósty łagodniejszy, bo po plecach przeszła fala ognia. Siódmy znów mocniej, w to samo miejsce co piąty, żeby dotknąć piekła. Ósmy, dziewiąty i dziesiąty poszły za jedną serią, po kręgosłupie, spłynęła łza. Po dwudziestym trzecim przestała liczyć, wszystkie emocje uleciały. Teraz tylko na zakończenie kilka razy, żeby nie skończyć wraz z rozczarowaniem, żeby powrót na ziemię nie był za szybki. Chciała zostać w tym swoim Piekle, te dziesięć minut było Niebem. Druga łza i rozpaczliwy cichy krzyk, prośba o litość.
Spojrzała na zegarek - minęło pół godziny od chwili, gdy zaczął walić się Mur milczenia w jej głowie. Dwadzieścia minut Męki, dziesięć Ukojenia. Minuta, dokładnie 62 sekundy, na spojrzenie w lustro na beznamiętną twarz, która odzwierciedlała jedynie pierwszą część Aktu. Ręce jej drżały, zamknęła Schody w dół i opadła bezsilnie na kolana. Teraz popłynęły kolejne łzy, bo uświadomiła sobie, że to koniec.
Trzęsąc się, podniosła zmęczone ciało. Tylko ono zdradzało krótką wizytę u Diabła, cała reszta Niej nadal z nim paktowała.
Szatan był w Niej a Ona w Nim. Nierozerwalne więzy krępowały ją każdego dnia. Każdego dnia był Jej koniec.

środa, 28 marca 2012

Hybryda 23

- To, że ty nie potrafisz, nie znaczy, że nikt nie umie kochać. - powiedział z wyrzutem.

Zabolało. Poczuła się jakby ktoś ją spoliczkował ale w głębi duszy wiedziała, że to prawda. Nikomu nie powiedziała "kocham", do nikogo nic większego nie czuła. W zasadzie nie wiedziała czemu. Nie była jakąś tam psychopatką, niezdolną do okazywania uczuć, wręcz przeciwnie, wyrażała je często i bardzo ekspresywnie. Zdarzały się przysłowiowe motyle w brzuchu, co prawda okazyjnie, w całym swoim krótkim życiu zakochała się zaledwie 3 razy. I jeśli ma się przyznać, to uwielbia ten stan, oddałaby skarby, żeby trwał wiecznie. Kolorowy świat, lekkie unoszenie się nad ziemią i uciekające na marzeniach minuty. Ale traktowała to jako słabość, którą inni mogą wykorzystać - przyznanie się przed kimś do zakochania było równoznaczne z pokazaniem światu "hej, celuj tutaj, tu mnie trafisz!". Ba, miesiące zajmowało jej przyznanie się przed sobą. Jak więc mogła pozwolić się zakochać i jednocześnie dać się pokochać? 
Skoro rodzice nie potrafią mnie pokochać, to znaczy, że to trudne, że to w jakiś sposób najwyższa nagroda, na którą ani ja, ani nikt inny nie zasłużył. Nie mam nic przeciwko miłości, po prostu nie wierzę, że coś takiego istnieje. Przynajmniej nie w moim życiu. - pomyślała tylko i bez słowa wcisnęła czerwoną słuchawkę.